IRONMAN Copenhagen 2014 – wszystko jest możliwe!

Przybywa "żelaznych ludzi" w TRINERGY TEAM. W ubiegłym miesiącu, w Kopenhadze swojego pierwszego IRONMANA ukończył Robert Siwirski. Zapraszamy na jego relację z wydarzeń w stolicy Danii, która zaczyna się... dwa lata temu na łóżku Kliniki Uniwersyteckiej w Salzburgu!

„Anything is possible” - czyli wszystko jest możliwe. Pod takim hasłem odbyły się tegoroczne zawody IRONMAN Kopenhaga. Chyba idealnie wybrałem miejsce, w którym chciałem stać się prawdziwym „człowiekiem z żelaza”, ale zanim zacznę opowieść, najpierw chcę gorąco podziękować tym, bez których ten sukces nie byłby możliwy.
Magdzie – za pełne wsparcie w tym co robiłem, wyrozumiałość w cięższych chwilach i ogromną pomoc w codziennych obowiązkach no i oczywiście za gorący doping na każdych zawodach. Moim dzieciom za wyrozumiałość i zagrzewanie do walki podczas wyścigu oraz wszystkim wspierającym mnie w dążeniu do celu, no i oczywiście trenerowi Kubie Bieleckiemu za 8 miesięcy wspólnej pracy.

Austaria, styczeń 2012
Leżę na oddziale Neurochirurgii kliniki uniwersyteckiej w Salzburgu i zastanawiam się, czy moja prawa noga kiedykolwiek wróci jeszcze do pełnej sprawności? Z godziny na godzinę czuję coraz większe ubytki neurologiczne. Czucie powierzchowne zaniknęło, a niedowład stopy zaczyna uniemożliwiać chodzenie. Po kroplówkach już chociaż nie boli... Zimowy obóz narciarski dla dzieciaków kończy się dla mnie drugiego dnia uszkodzeniem kręgosłupa, który próbowałem od 2 lat bez większego sukcesu rehabilitować. Już jadąc do Austrii było bardzo nieciekawie. Lata gry w siatkówkę oraz późniejsza praca biurowa zrobiły swoje. Konieczna jest natychmiastowa operacja, aby uniknąć trwałego uszkodzenia nerwów odpowiedzialnych za „obsługę” prawej nogi.
 
Nowy-11Nowy-10

W Austrii trochę marudzą, szybka decyzja i powrót do Polski. Następnego dnia operacja. Udaje się! Niedowład pozostał, ale najbliższe tygodnie i miesiące mają przynieść poprawę i regenerację włókien nerwowych. Trafiam na oddział rehabilitacji, gdzie przez ponad 6 tygodni zaczynam powolny powrót do zdrowia. W trakcie wielu godzin spędzonych w szpitalu zaczynam myśleć o zawodach Ironman. Ależ to muszą być niesamowicie sprawni ludzie! Jak można pokonać taki dystans? Czy jeszcze kiedykolwiek będę mógł wystartować w takich zawodach?  Śnią mi się po nocach Hawaje… Niewiele jeszcze wiedziałem wtedy o triathlonie, ale chęć zostania „Ironmenem” poprzestawiała coś mi w głowie. Mijają tygodnie, stan zdrowia się polepsza, zaczynam chodzić na spacery.  Po kilku miesiącach wraca czucie i większość siły mięśniowej, powoli zaczynam pływać, jeździć i biegać…

Dania, sierpień 2014
Do Dani udaliśmy się dwa tygodnie przed zawodami. Plan był taki, aby powiązać start w Kopenhadze z letnim urlopem. Zaczęliśmy podróż od przystanku w miejscowości Ribe nad morzem Północnym, niedaleko Billund, gdzie w planach oczywiście było zwiedzanie sławnego LEGOlandu. I już tam pierwsze treningi lekko mnie zaniepokoiły, bo walka z tak silnym wiatrem podczas 180km trasy rowerowej nie napawała optymizmem. A dodatkowo, jak w indyjskim melodramacie  ”Czasem słońce czasem deszcz”, na przemian cały dzień. Ciężko trening rowerowy zaplanować. Drobną rekompensatą są wspaniałe widoki i sieć genialnych ścieżek rowerowych. Dwa pasy, idealnie wyasfaltowane, ciągnące się kilometrami wzdłuż każdej głównej drogi. Myślę sobie - no tak, to Jutlandia, Morze Północne, w Zelandii pewnie będzie spokojniej. Już po kilku dniach przekonuje się, że 80 km od Kopenhagi, w okolicach Helsingoru wieje dokładnie tak samo, a w dodatku jest jeszcze zimniej. Mam nadzieję, że przynajmniej ciężkie warunki na treningach przełożą się na sukces na zawodach.
 
Nowy-9

Półtora tygodnia do zawodów, a tu pierwszy poważny problem. Na kempingu podczas powrotu z jednego z treningów rowerowych na zakręcie wysypanym drobnym żwirkiem zaliczam glebę przy prędkości 5 km/h. Było to dla mnie tak niespodziewane, że wylądowałem na ziemi dokładnie w takiej pozycji, w jakiej jechałem, czyli bez wypięcia butów. Siłę całego uderzenia przejmuje biodro, które spuchło i nabrało kolorów tęczy. Upss… przez kilka następnych dni Altacet na przemian z lodem i w końcu jakoś udaje się złagodzić stłuczenie. Szczęście, że nic nie pękło!
We środę, 20 sierpnia dojeżdżamy do  Kopenhagi. Od czwartku zwiedzenie Expo, drobne zakupy (osobiście nie chciałem nic przed wyścigiem z logiem Mdot, aby nie brać sukcesu na kredyt), odbiór pakietów i odprawa puszczona w formie prezentacji, ale akurat trafiamy na konferencję wszystkich PRO liczących się w wyścigu. Opowiadają o swoich celach,  udzielają również cennych rad na wyścig dla tzw. „Vergins”, czyli debiutantów.
 
Nowy-5

Mimo tego, że to nie pierwszy start w triathlonie, to czuję się, jak przedszkolak. Zaczynam odczuwać przedwyścigowy stres, ale zapamiętuję dwie cenne uwagi. Będzie zimno i po wyjściu z wody należy odpowiednio zadbać o dodatkowe paliwo, które musi ogrzać mięśnie oraz, że trasa rowerowa wbrew pozorom nie jest taka płaska i będzie wietrzna, a każde 5 minut mniej na rowerze może poskutkować dodatkowymi 15 minutami na biegu. Czyli uwagi Kuby Bieleckiego powtórzone jeszcze raz. Mam zamiar się dostosować!!!
W sobotę bardzo krótkie treningi każdej z dyscyplin i przygotowywanie sprzętu do oddania do stref T1 i T2. To jest faktycznie trochę nowość dla mnie i trzeba dobrze się zastanowić, co gdzie powkładać, aby w niedziele nie było zaskoczenia. Tym bardziej, że pogoda nie rozpieszcza, więc dobrze trzeba przemyśleć, co gdzie założyć. Przynajmniej wiatr trochę zelżał i zapowiada się ładny poranek w niedzielę. Ma padać dopiero w okolicach południa.
Noc mija szybko i właściwie nie było problemów z zaśnięciem. Po prostu wyłączyłem myślenie o tym wydarzeniu. Pobudka o 4.00, śniadanko złożone z kaszki jaglanej z jabłkami, rodzynkami i cynamonem, dodatkowo pestki + banan i bułka z nutelą. O 4.40 wyruszamy z kolegą z Anglii i jego rodziną z kempingu metrem na plażę Amager Beach, gdzie ma się zacząć etap pływania. Ciekawe doświadczenie widząc o 5 nad ranem tłum i ścisk w metrze złożony z dwóch rodzajów pasażerów: triathloniści z ze swoimi rodzinami (skupione miny, kamienne twarze) oraz roześmiane i chichoczące towarzystwo wracające po nocnych baletach do domu. Trzeba przyznać, ze Kopenhaga w tym temacie daje ogromne możliwości, no ale nie tym razem… Dzisiaj cel jest inny. Dopłynąć, dojechać i dobiec - 226km.

Pływanie
Docieram do strefy zmian. Mamy jeszcze sporo ponad godzinę do startu. Ostatnie sprawdzenie sprzętu rowerowego, napełnianie bidonów. Wymiana ostatnich uwag z kilkoma znajomymi. Wizytacja Toi-toi’a i oczywiście pierwszy stres, że nie zdążę na swój start, bo kolejki są spore. O 7.00 pierwszy strzał i ruszają PROsi, a po nich w odstępach 10 minutowych kolejni age grupe’erzy. Mój start przewidziany jest na 7.35. 15 minut wcześniej musimy opuścić strefę, aby nie zostać zdyskwalifikowanym. Wchodzę do Bałtyku, kilka szybkich ruchów dla rozgrzewki i ustawiam się na linii startu. Jest spokój. Skoncentrowany jestem na celu. Trzeba to ukończyć i zdobyć przysłowiową wisienkę, jako podsumowanie ciężkich treningów. Kilka sekund do startu, spiker zagrzewa brawami. Przybijamy sobie piątki. Strzał startera. Poszli!!!
 
Nowy-3
 
Ustawiony byłem w 3 rzędzie, pierwsze metry bardzo zachowawczo, jest luz. Mimo dużej liczby startujących nie ma ścisku. Nie ma bezpośredniej walki. Ustalam rytm po 200, 300 metrach. Założenie zrobiłem sobie, aby na tym etapie wyjść z wody po 1h15 minutach, czyli bez mocnego akcentu.  Zatoka Amager jest świetna do pływania. Krystaliczna woda z niewielką ilością wodorostów, ale za to zauważam kilka jasnoróżowych meduz. Woda chłodna, ale komfortowo w piance, ok. 18 st. Mijam oznaczenie 1800m, patrzę na zegarek, hmm… trochę się za bardzo rozleniwiłem. Muszę przyspieszyć, bo czuję, że się obijam. Drugą połowę dystansu płynę mocniej. 2700m. Mijamy mostek i wpływamy do kanału, w którym zagęszcza się mocno i chwilowo komfort znika. Boja i nawrót, aby znów pokonać ten sam mostek, ale od tego miejsca zostaje tylko 400 metrów.  Zaczynam  finiszować i wyprzedzać innych pływaków. Czasami udawało się korzystać z draftu w wodzie, ale problemy nawigacyjne prowadzących powodowały, że wracałam do płynięcia swoim tempem i torem. Czuję się bardzo dobrze. Wybiegam z wody po 1h i 14 minutach i jestem 1363. Czyli zgodnie z założeniem,  a nawet lepiej, choć miejsce nie powala na kolana. Szybko odnajduję swój worek w T1 i przebijam się przez kolejkę w namiocie, w którym jest tak tłoczno, że nie można stanąć, a co dopiero się przebrać. Udaje mi się wyjść poza, zrzucam piankę i chcę wydostać rzeczy z worka, ale upss… wczoraj go zawiązałem, aby nie zamoczyło mi butów rowerowych, a dzisiaj zmarzniętymi rękami nie mogę go odwiązać. Jakoś w końcu udaje się rozsupłać węzeł. Zakładam kask, okulary, buty i decyduję się nie jechać w bluzie, choć trzęsę się z zimna, jak galareta jeszcze w strefie, a co dopiero będzie na rowerze. Biorę ze sobą kurtkę, aby w razie czego móc ja założyć. Wybiegam z T1 po ponad 6 minutach walki i wsiadam na rower kierując się w stronę centrum Kopenhagi.

Rower
Mokre ciało i wiejący wiatr dają duży dyskomfort w początkowej fazie. Ciężko mi się nawet zmienia biegi. Wsiadając na rower dodatkowo przyciskam niechcący mojego Garmina, który pokazuje, że już powinienem zacząć bieg… Hmm no coż, trudno. Najwyżej nie będzie rejestracji multisportu. Decyduję się uruchomić go od nowa i włączam tryb „bike”. Ale co to? Po kolejnym restarcie NADAL NIE WIDZĘ SWOJEGO TĘTNA. No nie, w sumie to na niczym innym mi nie zależy tylko na tętnie, które chciałem monitorować, aby nie przekraczać zadanej strefy. I jeszcze jeden restart i kolejny… i paruję jeszcze raz czujnik. No co jest, do ch…ry. Nie muszę mówić, że wykonywanie tych czynności przy prędkości ponad 35 km/h i na krętych uliczkach Kopenhagi zaczyna być mocno irytujące, bo nie wiem jak jadę. Powoli zaczynam oswajać się z myślą, że jednak resztę dystansu pokonam w „nieświadomości” i będę musiał jechać na wyczucie. Zdesperowany jeszcze raz sprawdzam czujnik na klatce i odkrywam skuchę. Odwrotnie go wpiąłem rano w pasek i to była przyczyna problemu. Przepięcie czujnika powoduje powrót odczytu. Hurra!!! No to w końcu mogę się skupić już tylko na jeździe. Minęło właśnie 30km od czasu, jak zacząłem walkę z zegarkiem. W między czasie zjadłem dwa żele i batona, aby zaspokoić potrzeby energetyczne. Ubranie zdążyło już w miarę wyschnąć i zrobiło się zdecydowanie cieplej, choć do komfortu termicznego było jeszcze daleko.
 
Nowy
 
Kilometry mijają mi zaskakująco szybko. Droga w kierunku Humlebeak, bardzo widowiskowa, ze scenerią morza po prawej i lekko osłonięta od bocznego wiatru, który dosyć mocno wieje z Zachodu, ale cały czas ponad 35 km/h udaje się utrzymać przy niskim tętnie. Założenie zrobiłem takie, aby pojechać rower poniżej 5h 30 minut. W Humlebeak skręcamy na zachód i przestaje być różowo, bo prędkość gwałtownie maleje. Wiatr wieje w twarz i zaczynają się krótkie i częste podjazdy i zjazdy. Jedziemy przez pola i małe wioski. Ten odcinek wspominam najgorzej, a jeszcze muszę tu wrócić na kolejnej pętli. Powrót do Kopenhagi z mocnym bocznym wiatrem, który na zjazdach nie pozwala na pełne rozwinięcie prędkości. Mocno zaczyna wozić przód, więc kilkukrotnie zmuszony jestem do zdjęcia rąk z lemondki. Zaczynam drugą pętlę. Mimo wiatru i zaskoczenia pagórkowatą trasą samopoczucie idealne. Co 20-30 minut żel, banan lub baton + woda i Izo w międzyczasie. Zaczynam odczuwać skutki nawadniania i braku pocenia w pęcherzu. No cóż, o minuty nie walczę, więc zgodnie z przykazaniem „orgów” zatrzymuje się w strefie przy Toi-Toi’u. Zupełnie nie zauważyłem kolejki. Co najmniej kilka osób stojących pewnie z tego samego powodu. Mijają cenne sekundy, a tu sytuacja się nic nie zmienia. Cztery zajęte toalety i kolejka następnych kilku osób przede mną. Tracę kilka minut, ale powrót na rower z pustym „zbiornikiem”, to bezcenne doświadczenie. Dalsza jazda przebiega bez problemów, zaczynam ostatnią prostą do Kopenhagi z wiatrem wiejącym z boku, ale prędkość mimo podjazdów zachowana. Mija 5 godzina na rowerze, a ja czuję się zaskakująco dobrze. Brak zmęczenia, nogi właściwie nie bolą. Wjeżdżam do Kopenhagi, w której trafiam na kolejny opad deszczu. Kręte uliczki, jest bardzo ślisko, więc zwalniam, aby nie ukończyć przedwcześnie zawodów, jak niektóre osoby widziane na trasie. Tak, tak. Widziałem bardzo groźne upadki na odcinku rowerowym, a właściwie już ich konsekwencje.
Wpadam do T2, oddaję rower wolontariuszowi. Jest mała kolejka, ale szybko idzie. Nie wiem jaki miałem finalny czas roweru, bo dystans i czas mierzyłem od około 10 km trasy, jak się później okazało. Po szybkiej kalkulacji bieżącej godziny wiem, że czas jest poniżej zakładanego. Z problemami na pierwszych 30 km i sikaniem na trasie udaje się zejść w dobrym zdrowiu po 5h20 minutach, ze średnim tętnem 128ud/min, awansuję z 1363 na 720 miejsce. Wiem już, że jest dobrze!

BIEG
Bardzo szybka zmiana i ruszam na trasę maratonu. Przez pierwsze kilometry zaskakująco dobrze się czuję. Z założonego tempa 5:20 – 5:30 na pierwszych kilometrach wychodzą mi między czasy w okolicach 4:55-5:00/km. Na trasie rowerowej nie było nikogo znajomego, ale tuż po wyjściu z T2 widzę moją Magdę z dziećmi, co jest dodatkową motywacją. Każdy punkt żywieniowy - ciasteczko, żel lub cola. Biegnie się super. Tysiące dopingujących ludzi i szpaler biegnących zawodników w obie strony. Mijamy się z Michałem, ma już jedno okrążenie za sobą. Myślę sobie - nie to nie może być prawda, coś za łatwo idzie. 1/4 maratonu już za mną, a ja się dobrze czuję, ale jednak gdzieś w myślach cały czas zastanawiam się kiedy to się pojawi? Chodzi o pasmo biodrowo piszczelowe, z którym na razie przegrywam każdą bitwę. Poza jedynymi zawodami w Poznaniu na dystansie 1/2 (ale tam biegłem wolniej), jeszcze nigdy nie udało mi się ukończyć zawodów bez uszkodzenia kolana. Widziałem, że jestem wydolnościowo dobrze przygotowany i jedyną niepewnością, która mnie od miesięcy męczyła, było to, czy uda się ukończyć zawody mimo bólu kolana, który na pewno pojawi się na biegu. Mijam 13 km i zaczynam właśnie coś odczuwać z tyłu lewego kolana. Aha… No to dla mnie właściwie wyścig się dopiero zaczyna. Liczyłem, że uda się przebiec trochę więcej. Te 217km nie mają już znaczenia.  Po kolejnych 2 kilometrach, znajomy ból po zewnętrznej stronie kolana zaczyna coraz mocniej doskwierać, ale jestem jeszcze „świeży”, więc jakoś docieram z nieco tylko zmniejszonym tempem na półmetek maratonu.
 
Nowy-2
 
W między czasie, na drugiej pętli biorę od Magdy lód w aerozolu (oczywiście byłem przygotowany), chłodzę szybko nogę, ale zabieg nie daje żadnej ulgi, jak się kontynuuje wyścig. Wrzucam spray za startówkę na plecy, aby nie biec z nim w ręku. Oczywiście nie mogę go później wyjąć, bez rozebrania się, bo wpada mi aż pod tyłek. Na trzecim kółku proszę Magdę, aby mi go wyciągnęła (jak dobrze że żaden sędzia tego nie widział!). Zaczynam 30 kilometr biegu. Tempo gwałtownie spada, bo ból mocno się nasilił i każdy krok zaczynam fizycznie i psychicznie mocno odczuwać. Samopoczucie wydolnościowo wydaje się być jeszcze naprawdę niezłe, ale znika uśmiech i zaczyna się prawdziwa walka. Decyduję się na każdym punkcie żywieniowym zatrzymywać i rozciągać nogę choć na chwilę, aby uwolnić się od ciągłego bólu. Myślami jestem już gdzieś na mecie i powtarzam sobie, że już tak blisko. Nie mogę się wycofać, nawet mimo konsekwencji, choć wiem, że będą poważne. Ale wspomnienie o miesiącach ciężkiej pracy pcha mnie do przodu. Magda, dzieci, znajomi… nie, nie mogę ich zawieść. Tak wolno mijających kilometrów nie doświadczyłem jeszcze nigdy. Tempo spada gwałtownie, głównie za sprawą tego, że zwalniam lub się zatrzymuję przy punktach odżywczych. Doping przestaje pomagać. Jak tu stawiać nogę, aby każdy kolejny krok trochę mniej bolał? Ci którzy walczyli z pasmem, wiedzą o czy mówię. Ostatnie 3 km, to właściwie trochę marszu i biegu, zatrzymuję się częściej, ale bliskość mety pcha mnie jednak cały czas do przodu. Ostatnie 500 metrów pokonuje się wśród tłumu wiwatujących ludzi, jest sporo zakrętów, na których zawracam z grymasem bólu na twarzy .
Ostatnia prosta. Wpadam na metę, podnoszę ręce w geście zwycięstwa. Yes… udało się! Choć spiker nie wypowiada znanego „Robert, you are an Ironman”, to radość z ukończenia zawodów mimo tylu przeciwności losu jest nie do opisania. To trzeba po prostu przeżyć samemu. Awansowałem na 666 miejsce i 152 w mojej kategorii, kończąc maraton w 3h54min ze średnią około 5:30/km, a całe zawody z czasem 10:39:34. Dostaję medal i udaję się do strefy finiszera. Spotykam Magdę i dzieci. Zabieramy rowery ze strefy T2 i udajemy się świętować sukces. Gdyby nie kolano, to samopoczucie pozwalałoby na trochę lepszy wynik, ale nie ma co gdybać. Jestem bardzo zadowolony z debiutu na dystansie Ironmana w drugim sezonie moich startów.
 
Nowy-8
 
BIB Name Country Division Swim Bike Run Overall Overall Division Rank Overall Rank
1756 Robert Siwirski POL M35-39 01:14:21 05:20:51 03:54:46 10:39:34 152 666
                     
                       
 
Ile czasu poświęciłem na przygotowanie?
W ciągu 2 lat pokonałem: płynąc:  335km, biegnąc: 2260km i jadąc: 11750km. Sporo, ale opłaciło się! „Robert, you are an Ironman” - anything is possible.
 

Nasi partnerzy